Od dobrego roku do szklanej wystawki nie trafił żaden nowy/stary okaz. Ani na giełdzie, ani na młynie, ani w żadnym antykwariacie nic nie kusiło i nie zachwycało. Szklana nuda. Nawet trochę już zaczęłam się martwić – czyżby uczucie osłabło i fascynacja minęła? A może straciliśmy czujność i oko albo zrobiliśmy się skandalicznie wybredni?

[Oka chyba nie, bo podczas krótkiego wiosennego wojażu do włoskiej stolicy glonów i wyblakłych wolut tamtejsze słodkie kompozycje z czerwonych delfinów i niebieskich żabek budziły jednak lekkie dreszcze. Kusiły natomiast wazony z lat 60., ale stały w muzealnych witrynach, więc można było tylko westchnąć i pójść dalej: na kawę, wino i mostek].

Blaza rosła, kurzu przybywało, jakaś melancholia zapanowała na regale. A tu lipiec, upał, za oknem niekończący się remont drogi (stąd ten kurz, wiadomo). I giełda, tym razem pod kościołem Marii Magdaleny, więc atmosfera wakacyjna, trochę turystyczna i rozrywkowa. Ale i stali bywalcy, z którymi przez lata zdążyliśmy się już całkiem nieźle zapoznać, i do których warto zajrzeć, choćby tylko towarzysko (takie zaglądanie kończy się czasami wynalezieniem bransoletki z lat 20., która “poczeka na Panią, co się Pani martwi”, i faktycznie, poczekała).

Gadu gadu pod płóciennym daszkiem, trochę o renowacji lamp, a trochę o ekranizacjach przygód Pana Samochodzika (od lat 80. niezmiennie nieudanych, tu pełna zgoda). KSz niby słucha, ale przede wszystkim się rozgląda, skanując wzrokiem wystawkę zdominowaną przez zabytkowe pluszaki, wełniane bieżniki i bakelitowe urządzenia o niewiadomej funkcji. Wśród tych wszystkich cudów skromnie stoi sobie szkło – obłe, dymne i duńskie.

Przy bliższym oglądzie nieco organiczna forma okazała się być nieoczywistym wazonem. Powinno być jakieś inne określenie na przedmioty sytuujące się między wazonem/misą/popielnicą, które mogą być tym wszystkim, ale nie do końca są. Niech już jednak będzie wazon, chociaż kwiatka specjalnie nie potrzebuje, bo jest kompletny i zamknięty (chociaż otwarty). Tenże wyrób pochodzi z 1960 roku, na co wskazuje sygnatura, i został wykonany w duńskiej hucie szkła Holmegaard (co również zostało uwiecznione na dnie naczynia).

Projektantem, który niemal całe zawodowe życie związał z hutą Holmegaard, był Per Lütken. Wśród ponad 3000 przedmiotów, wymyślonych przez niego w latach 1942-1998, a potem wydmuchanych i ręcznie uformowanych są zarówno te praktyczne, jak szklanki, karafki i kieliszki (czyli tzw. table glass), jak i te bardziej artystyczne (czyli art glass). W seriach o nazwach muzycznych czy zwierzęcych można znaleźć grupy wazonów i wazoników, czarki, patery, misy i popielnice. Większość ma jednolite i przejrzyste kolory, przeważają odcienie bieli, błękitu i szarości, i dlatego łatwo je odróżnić od projektów innych artystów związanych z Holmegaard (np. Michaela Banga czy Ottona Brauera). Przez lata swoje prace Lütken szczegółowo opisywał i rozrysowywał w Czarnej Księdze (Min sorte Bog).

Per Lütken, misa “Provence”, lata 50.

Per Lütken, wazon “Rondo”, 1959 rok

Per Lütken, misa “Fionia”, lata 60.

Można by dywagować, dlaczego Lütken, dlaczego Dania, i w ogóle – dlaczego taki minimal, skoro po sąsiedzku orgia mandruzzato i borocrystalu. Trudno orzec – dla równowagi? Dla krągłości i klarowności? Wszystko prawda. Ale najlepszy jest ten jeden zagubiony pęcherzyk powietrza. Perfekcyjny!

Szklane porozumienie czesko-duńsko-niemieckie

PS Huta w Holmegaard nadal produkuje szkło, stołowe i artystyczne. W ofercie mają np. zaprojektowane przez Lütkena kieliszki o pojemności 50 ml (seria No. 5). Zarówno forma, jak i pojemność to już rarytas.

PS 2 No dobrze, w “Latających machinach kontra Pan Samochodzik” jest kilka zabawnych momentów. Do obejrzenia w letniej ramówce Ninateki.

Pisanie i opowiadanie, spacerowanie i opowiadanie, oglądanie i opowiadanie. I kręcenie się wokół miejsc, architektur, widoków oraz słów. Tak właśnie wygląda mój rok (z różnych powodów) jubileuszowy. I tak się składa, że w tym roku, tej wiosny, w miesiącu kwietniu, pojawił się na świecie nowy, namacalny efekt owego opowiadania i kręcenia się.

Efekt pachnie farbą drukarską, nęci kolorem i formatem, energicznie punktuje wrocławską wizualność i kieruje reflektor na dwa okazy architektonicznej fauny: na pierwszy rzut oka mocno inne, na drugi – podobne w dziejach zapominania, wypierania i odkrywania na nowo. Pierwszy numer broszury/gazetki/biuletynu/fanzinu (niepotrzebne skreślić) KONTRO_WERSY wjechał w przestrzeń wirtualną oraz na lady (na razie kilku) lokali w mieście. Będą kolejne wersy, ale te już darzę sentymentem szczególnym.

Kontro_wersy w druku: bohaterowie pierwszego numeru

Lata 60. spotykają lata 90., minimal op-art i sorbet malinowy, przestrzenne eksperymenty na Starym Mieście, świetlana przeszłość (komputery i handel), upadek i lata zaniedbań, realna groźba wyburzenia, wymazania z miejskiej przestrzeni i historii. Z jednej strony ZETO (Zakład Elektronicznych Technik Obliczeniowych), z drugiej – Solpol, ostatni dom handlowy, jaki wybudowano przy ul. Świdnickiej przed nastaniem epoki mallów, czyli tzw. galerii handlowych. Można (i trzeba) dyskutować na temat ich estetyki, funkcjonalności, lokalizacji i czego tam jeszcze, ale jedno jest pewne – to znaki czasów, świadkowie epok zamkniętych, marzeń o lepszym jutrze, o nowych technologiach i luksusie dla każdego.

Ale żeby ocenić (a potem ewentualnie – docenić), trzeba najpierw poczytać, pomyśleć, pooglądać obrazki – i to wszystko, w wersji skompresowanej i momentami nawet rozrywkowej, jest właśnie w pierwszym numerze. Wywiady, dywagacje, cytaty oraz zdjęcia stare i nowe. Plus kilka archiwalnych skarbów, plus oprawa graficzna na poziomie wszechświatowym, plus zaangażowanie wszystkich autorów i autorek, plus inspiracje internetowych czytelników profilu kontro_wersy. Bo na tym profilu, który zbiera w jednym miejscu zaangażowane społecznie wątki przestrzenne, graficzne i miejskie, wszystko się zaczęło – także pomysł, żeby efemeryczne medium stało się bardziej realne. Druk tak szybko nie zniknie, trafi do różnych osób, może (oby!) będzie jednym z argumentów “na tak” przy podejmowaniu decyzji, co dalej z ZETO i Solpolem.

Za kontrowersowym przedsięwzięciem stoją konkretne osoby, czyli Kalina Zatorska (spiritus movens, energia i niezniszczalność) oraz Łukasz Walawender (siła spokoju, siła projektu), którzy działają na styku grafiki użytkowej, miejskiego PR i tematów niemożliwych. W skrócie: AutorWu. Możecie nawet nie wiedzieć, że ich znacie – ale na pewno znacie ich plakaty, murale, wystawy i akcje miejskie (oraz legendarną literkę W).

Trochę się podczepiam, wspieram i dopowiadam – oraz uwielbiam zapach farby drukarskiej. Plany na kolejne wydania już są, farba drukarska jednak swoje kosztuje, można więc autorom postawić kawę, wysłać maila, przebić 5. I opowiadać dalej: o wrocławskości, zakładowym patio i wierze w bociany.

Na drugim planie: AutorWu. W tle: wiadomo

Minimum. Międzywojenne, niemieckie minimum do mieszkania. Wtedy nowe, testowane i stosowane do rozwiązania rozlicznych problemów – urbanistycznych, higienicznych, społecznych i politycznych też. Już pod koniec XIX wieku sytuacja nie wygląda za ciekawie: w śródmieściu ścisk, w podwórkach fabryczki i warsztaty, świeżego powietrza nie uświadczysz, zieleni też nie, do tego przemysł przyspiesza, wzrasta zatrudnienie, ludność przybywa do miasta, a mieszkań brak. Wrocław to nie Wiedeń, ale tu także robotnicy potrafią się zmobilizować i sprawić władzy kłopot, może więc dobrze byłoby ich rozdzielić, dać zajęcie w czasie wolnym, własny ogródek, najlepiej z dala od centrum?

DSC_5724

Robotnicze osiedla powstaną w polu, na dawnych obszarach zalewowych, w miejscach po sadach i łąkach. Największe rozrośnie się na wschodnim skraju miasta, za wielkim parkiem-lasem, za terenami sportowymi i wystawowymi, za reprezentacyjnymi willami przy cichych uliczkach – na tanich, wiejskich gruntach, które w 1924 roku trafią w administracyjne granice miasta. Nie będzie jednak radykalnie funkcjonalistycznym osiedlem tylko dla robotników, w ciągu dwóch dekad powstaną wielorodzinne bloki i szeregówki oraz kilka domów jednorodzinnych, wszystkie podporządkowane wachlarzowi siatki ulic, zbiegających się w kierunku zielonego klina, spuentowanego finalnie ceglanymi bryłami szkoły i kościoła.

DSC_5762

Używamy tego osiedla dłużej niż ci, dla których było budowane. Korzystamy z zaplanowanej i zrealizowanej infrastruktury: z linii tramwajowej, z budynków (na przykład z kościoła, który stał się kinem, a teraz znów jest kościołem), z minipasażu handlowego, z chodników i alejek (które zastawiliśmy w całości samochodami), z dwu- i trzypokojowych mieszkań (tych jest najwięcej), ale przede wszystkim korzystamy z przestrzeni. Minimum to znaczy ogródek przypisany do każdego mieszkania, czasem od frontu i zawsze na tyłach. Takie minimum tworzy zielony bufor między kolejnymi ulicami i pierzejami domów, zapewnia prywatność, izoluje do hałasu, a w większych kwartałach powstają dzięki niemu duże, zielone wnętrza, niewidoczne od strony ulicy.

DSC_5744

W czasie ostatnich tygodni życie osiedla przeniosło się na tyły – chociaż nie są to przestrzenie zamknięte, a ich granice zaznaczono raczej umownie murkiem, schodkami czy łagodnym zejściem w dół, to dają poczucie bezpieczeństwa. Umożliwiają też bycie na zewnątrz bez narażania się na kontrolę, gdy nieopodal, po ulicy, powoli toczy się radiowóz – tutaj nie wjadą. Tutaj ktoś idzie na trzepak, ktoś wyprowadza psa, ktoś nowym żwirem wysypuje ścieżkę, ktoś przycina zeschnięte gałęzie rozrośniętego jesionu. Trwa powszechne pielenie i nasadzanie, wiosna w pełni i swobodniejsze niż zazwyczaj sąsiedzkie rozmowy przez pochylone płoty.

To wciąż działa, po 100 latach. Więcej minimum!

DSC_5733

[Tekst był pierwotnie opublikowany 9 maja 2020 roku na fb Muzeum Architektury, w cyklu “Notatki z pandemii”. W tym miejscu przebardzo dziękuję za zaproszenie, bo dzięki tej akcji wnikliwiej przyjrzałam się dzielnicy, którą znam od zawsze, zrobiłam zdjęcia, które dawno czekały na zrobienie i odblokowałam pisanie dla siebie i innych. Zwiedzajcie Sępolno!]

DSC_5789

Zwiedzamy, zwiedzacie, zwiedzają

Nie mogę chyba nie napisać o tym, co zajmowało mnie przez ostatni rok i październik. Chociaż temat już trochę przebrzmiał i trzeba drążyć dalej, szukać nowych wątków i tematów. Trzeba – ale przedtem trzeba zebrać, podsumować i podziękować. Bo sama to mogę sobie pisać (lub nie) bloga, a książkę robi się wspólnie.

okladka

“Całe morze budowania. Wrocławska architektura 1956-1970” podobno, takie mnie doszły słuchy, wygląda poważnie (przypisy!), ale czyta się raczej bez bólu. I ogląda, bo bez zdjęć i rysunków byłaby to opowieść wysoce niepełna. Ale żeby dało się czytać i oglądać potrzeba kilku osób, które będą cierpliwie składać, sprawdzać, poprawiać, pilnować (także siebie nawzajem) i ekscytować się latami 60., oczywiście.

Aspekty techniczne i estetyczne udało się pogodzić dzięki sekcji graficznej, czyli Marianowi i Olafowi, którzy wymyślili układ całości, kompozycję tekstu i zdjęć, a potem wprowadzali na bieżąco zyliardy poprawek i popraweczek. Na odcinku planów archiwalnych wspierał ich KSz, trudzący się nad doprowadzeniem ozalidów do stanu używalności i do druku. Bardzo mi na tych kwestiach zależało, bo za dużo widziałam już książek ze zniechęcającą grafiką i marnej jakości planami. A przecież chcieliśmy zachęcać – do poznania, obejrzenia, zrozumienia.

Elementem, bez którego trudno byłoby zobaczyć przeszłość i teraźniejszość wrocławskiej architektury, są współczesne zdjęcia Anki. Wspólnie ustalaliśmy punkt wyjścia i najważniejsze kwestie, a potem była jej ogromna praca w terenie, praca przed komputerem, praca z korektami. Do tego cała masa zaraźliwego entuzjazmu i chęć próbowania różnych nowych pomysłów, co się w sumie wszystkim opłaciło – do książki trafiły celne kadry, a Anka uzupełniła swoje architektoniczne portfolio.

Ale nic by z tego wszystkiego nie wyszło, gdyby nie wydawca, czyli Muzeum Architektury we Wrocławiu, oraz współwydawca, czyli Ośrodek “Pamięć i Przyszłość”. Po ich stronie była koordynacja, finansowanie (tu także wspierał Uniwersytet Wrocławski i Miejski Konserwator Zabytków), wydanie i promowanie. To są dwie ważne dla mnie placówki, także dlatego, że w 2008 roku dzięki podobnej współpracy na pl. Solnym stanęła plenerowa wystawa “Całe morze budowania. Wrocławska architektura 1945-1989”, która po raz pierwszy na szerszą skalę propagowała powojenne tematy architektoniczne i urbanistyczne. I teraz, po dekadzie, pojawiła się książka, nawiązująca tytułem do tej pionierskiej akcji.

Akcji, która także została wymyślona wspólnie – jak wiele innych tekstów, spotkań, wycieczek. Wspólnie, czyli z Michałem, najważniejszą postacią w całym wydawniczym przedsięwzięciu, specem od twórczości Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak, od organizowania wydarzeń niemożliwych, od pilnowania autorki-amatorki, żeby nie popadała w zbytnią egzaltację. Niezliczone roboczogodziny, redakcja merytoryczna obszernej książki, no i w ogóle.

Agata-Gabis-Cale-morze-budowania-ksiazka-o-wroclawskiej-architekturze-lat-1956-70-plndesign-9

Stare i nowe – ze specjalną dedykacją dla absolwentów V LO

Nie będę tutaj pisać streszczenia ani specjalnych zajawek, jeśli ktoś jest ciekaw wyników pracy wyżej wymienionej ekipy, niech zajrzy tu. I zdaję sobie sprawę, że nie udało się uniknąć błędów, napięć i nieporozumień,  ale w efekcie mamy chyba jakiś punkt wyjścia do rozmowy o wrocławskiej tożsamości, powojennym dziedzictwie, ludziach i miejscach. Na 480 stronach, z 298 ilustracjami i z morzem budowania, które wzięło się stąd:

Jakie to jest piękne miasto Wrocław, drogi mój! I groźne jakie! Nad wyraz te domy zburzone przez wojnę, której nie pamiętam prawie nic. Więc tu niektóre domy, to jest połowa domu albo ćwierć, albo zupełnie niepodobne. Ale najgroźniej wieczorem, bo wtedy to nie są nawet pół-domy, czy ćwierć-domy, czy zupełnie nie-domy, ale jakieś przedpotopowe stwory, gady skamieniałe groźnie wyglądające. Nigdy nie widziałem.

Ale najwięcej widać rusztowania. Morze rusztowań. Właściwie nie morze, ale nieprzebrane flotylle statków-rusztowań. To jest budowanie. Morze budowania. Największe abordaże – budowanie na morzu. Jeśli już tak mówię, to rynek – wyspa najpiękniejsza. Domy po kilkaset lat, a taka świeżość w nich, gracja. Mieszkać w takim domu, to musi być duża radość.

Edward Stachura, rok 1960 (z listu „Drogi Przyjacielu!”)

 

PS I to już koniec prywaty oraz sentymentów. Teraz będą konkrety: Murano, Wszewłod Sarnecki, New Look i co tam się jeszcze po drodze trafi (na przykład poniemiecko-poradziecka Legnica, czyli wycieczka w rodzaju tych przez H. najbardziej docenianych).

Jednym z niezawodnych kierunków pouczających wycieczek jest Wałbrzych, który poucza na poziomie dziejowym, urbanistycznym i przyrodniczym, a czasami także przynosi smakowite estetycznie niespodzianki.

Tym razem celem było Muzeum Porcelany, ulokowane w stylowym pałacu Albertich przy zupełnie niezdekomunizowanej ul. 1 Maja. Samo centrum miasta (tu należałoby się pochylić nad kwestią układu przestrzennego dawnego Waldenburga, ale to może przy innej okazji), schodki, trawniki, kolumnady, a w środku na piętrach i spocznikach gabloty z samymi smakowitościami.

W Muzeum Porcelany można nabyć suwenir, pozwiedzać ze słuchawkami w uszach (jeśli ktoś lubi), powzdychać nad okazami waz, mis, maselniczek oraz pastereczek z najlepszych manufaktur i zakładów Europy (niezmiennie urzeka mnie angielska produkcja Wedgwooda). Klasykę okraszono rzeźbą, meblem i tkaniną, a na ścianach klatki schodowej prezentowana jest całkiem spora (i ciekawa) kolekcja współczesnego malarstwa, na czele z dwiema prześwietnymi spiralami Konrada Jarodzkiego z lat 70.

Pod koniec muzealnego spaceru zdyscyplinowani zwiedzający (którzy odwiedzali kolejne sale zgodnie z odgórnym scenariuszem) znów trafiają na parter, gdzie czeka na nich feeria barw i niewielka, ale efektowna ekspozycja polskiej ceramiki z lat 50. i 60. ubiegłego stulecia.

DSCF8515

Witacz i zapowiedź ekspozycji

Owa stała wystawa nie znalazła się w pałacu Albertich przypadkowo – w Wałbrzychu przez dziesięciolecia działał Zakład Porcelany Stołowej “Krzysztof” (czyli dawna manufaktura założona w 1831 roku przez Carla Franza Kristera, a obecnie Porcelana Krzysztof Sp. z o.o.). Logo ZPS (oraz Wawel) znajdziecie na talerzach, serwisach i porcelanowych figurkach, z których część projektowano na zlecenie Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, i które powtarzały się także w innych fabrykach porcelany.

W “Krzysztofie” pracowali absolwenci wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych: Zdzisław Iskra, Marta Kucharska, Zofia Stróżecka-Tichy i Zbigniewa Śliwowska-Wawarzyniak. Ta ostatnia projektantka stworzyła między innymi hitowe wzory wazonów “Calypso” i “Kropla”, a mieszkający w Wałbrzychu rzeźbiarz Stanisław Olszamowski wymyślił dwie nowe figurki: “Białego niedźwiedzia” i “Pannę plażową”. Zakład produkował serwisy na rynek lokalny i zagraniczny, w malarni powstawały nowe reliefy i rodzaje ozdób oraz wzory pater, które niczym obraz można było powiesić na ścianie (za dekoracje odpowiadały Teresa Waligórska i Walentyna Goroszenik).

DSCF8501

DSCF8514DSCF8512

Kącik tematyczny i fauna wyeksponowana

Wystawa nie ogranicza się jednak tylko do produkcji wałbrzyskiego zakładu, w gablotach mienią się i błyszczą okazy z Ćmielowa, Chodzieży, Tułowic, Pruszkowa, Włocławka… Cała polska porcelanowa (i porcelitowa) czołówka lat 60. ma tu swoją reprezentację, począwszy od unikatów po wzory bardziej popularne (wśród nich kilka egzemplarzy, które pojawiły się na łamach bloga).

DSCF8503

DSCF8505

DSCF8508

W gablotach: od Ćmielowa po Tułowice

Różne rodzaje dekoracji i polew, przekrój przez wzory i kolory, najważniejsze projekty i formy, a wszystko z opisami i komentarzami. To trochę historia ceramiki w pigułce, szczególnie cenna dla kogoś, kto dopiero zaczyna przygodę z tą dziedziną sztuki, ale także starzy kolekcjonerzy mogą westchnąć z podziwu (i zazdrości), szczególnie wtedy, gdy zajrzą do magicznych szuflad.

Poziomy sposób ekspozycji zastosowano do zaprezentowania dekoracyjnych talerzy i pater: z jednej strony umożliwiło to zmieszczenie dużej ilości przedmiotów na stosunkowo małej powierzchni, a z drugiej dało możliwość obejrzenia tychże przedmiotów z niewielkiej odległości, niemalże “nos w talerz”. Trochę się trzeba schylić, ale jest po co.

DSCF8500

Zapowiedź niespodzianek z architektonicznym (i wrocławskim) komentarzem w tle

DSCF8516

Kolejne szuflady z porcelanowymi eksponatami

Na skarbach w szufladach niespodzianki się nie kończą, bo do końca sierpnia w Muzeum Porcelany trwa wystawa czasowa “Śląska porcelana: art déco”, gdzie można skonfrontować przedwojnie i powojnie, a te same miejscowości i zakłady, tylko pod innymi szyldami i w innym kulturowym kontekście. I co ważne, wystawa składa się w części z eksponatów pochodzących z kolekcji prywatnych, jest to więc jedyna okazja, żeby je zobaczyć, o ile akurat nie znacie osobiście właścicieli tych finezyjnych wazonów czy filiżanek.

Zwiedzajcie Ziemię Wałbrzyską z pomarańczowym słońcem w tle!

DSCF8520

ZPS “Krzysztof” świeci w szufladzie

 

[Więcej o historii ZPS “Krzysztof” można przeczytać w niezmiennie najlepszej i najciekawszej książce Barbary Banaś “Polski New Look”. Zdjęć z wystawy mogłoby być więcej, ale szklane gabloty fotografuje się dość niewdzięcznie, zaś cały wpis mógłby być wcześniej, ale leżał i czekał, i nic się nie działo. Wydarzyło się dzięki Beacie, której w tym miejscu bardzo dziękuję za mobilizację i za wnikliwą lekturę bloga]

 

 

 

Trochę zapomniałam, że mam bloga. Że mija kolejny koniec miesiąca, a razem z nim – giełda staroci. Że już dawno skończył się 2018 rok. Że można się trochę przemeblować. Pamiętałam tylko, że trzeba coś napisać i coś wydać (w drukarni i na świat). Ale już sobie przypomniałam, pomogło mi w tym wiosenne słońce, długie spacery i zielone zapachy.

Zatem robię aktualizację stanu kolekcji, która ostatnio wzbogaciła się o wazon z Murano, na rzucie równoległoboku i w kolorystyce bardzo godnej. Przede wszystkim godnej tej wazy i całej reszty także. Trzy kolory, sommerso, czyli klasyka gatunku. Nabyty w miłych, giełdowych okolicznościach, w atmosferze zrozumienia dla szklanych sympatii i zbiorów od pana, który jeszcze rok temu traktował nas surowo i raczej z góry, a teraz mu przeszło i cieszy się, jako i my.

DSC_0731

DSC_0733

Wazon z Murano, artystycznie sfotografowany przez KSz na balkonie (w tle zzieleniałe po zimie lastrico)

Barwną szklaną flaszką wróciłam także do rozrywek olfaktorycznych – z przyjemnością obnoszę śródziemnomorski ogródek, nastrajający figowo i wiosennie. I tak sobie myślę, że za mało dbamy o nasz węch, angażując wciąż tylko oczy setkami zdjęć i obrazów. Niech nos również ma coś z życia, nie mówiąc już o poprawie humoru, jaką daje otaczanie się dziwnymi i pięknymi zapachami (teoria teorią, ale kolor szkła też ma znaczenie, wiadomo).

DSC_0744

Ciąg dalszy fotografii artystycznej i zapach w turkusie

Na tym nie koniec smakowitych kolorów: z nowym rokiem pojawił się zestaw, z którego będzie coś więcej (czyli tekst i zdjęcia). Odcienie w międzyczasie trochę wyewoluowały, zrobiło się raźniej i bardziej koralowo, ale klimat pozostał ten sam. Mam cichą nadzieję, że za miesiąc pokażę Wam już te kropki w akcji: cmb KOLORY

I żeby nie zapomnieć, wrzucam tu na marginesie kilkanaście miejsc roku 2019. Każda z tych nazw ma swoje światło, koloryt i przygodę:

Syców, Paryż, Rogalin, Warszawa, Obrzycko, Goszcz, Rawicz, Łukęcin, Strzegom, Puszczykowo, Wałbrzych, Poznań, Łask, Żmigród, Leszno. I pętla autobusu 111.

Chyba wygrywa… Obrzycko. Oraz audiosfera Sycowa.

 

 

PS Chyba też trochę zapomniałam, jak się pisze. Ale już sobie przypominam, uff.

 

Całoroczne wzmożenie architektoniczno-literackie wreszcie zaczyna nabierać realnych kształtów. Nie jestem specem od (auto)reklamy, ale stwierdziłam, że temat obroni się sam, na tyle jest frapujący i osobny, a ja występuję w tle i dlatego dziś będzie o książce. A może bardziej o albumie z tekstem, który sobie płynie (mniej lub bardziej wartko) między zdjęciami i rysunkami.

Wrocławskie Muzeum Narodowe obchodzi właśnie 70. urodziny, świętuje je hucznie wystawami (w tym nową stałą “Cudo-twórcy”), wykładami i spotkaniami, a także zestawem okolicznościowych publikacji o swoich budynkach. Siedzib jest cztery, więc z tej okazji powstał książkowy czteropak, dźwigający Muzeum Sztuki Współczesnej (Pawilon 4 Kopuł), Muzeum Etnograficzne (dawny pałac biskupów), Gmach Główny (dawna Rejencja Wrocławska) oraz rotundę “Panoramy Racławickiej”. Opieką redakcyjną otoczyła całe przedsięwzięcie Barbara Banaś, a wszystkie szczegóły znajdziecie na stronie Muzeum Narodowego.

rotunda_2

Okładki książek z muzealnego czteropaku (Muzeum Narodowe we Wrocławiu)

Przypadła mi w udziale fucha najmilejsza, bo pisanie o rotundzie “Panoramy Racławickiej” i wybieranie materiału ilustracyjnego, czyli archiwalnych zdjęć, planów i rysunków. Wybieranie miało też wymiar czysto fizyczny, bo trzeba było się wybrać do Tychów, gdzie znajduje się dokumentacja projektowa i przy okazji porozmawiać ze współautorką rotundy, Ewą Dziekońską (sama nie wiem, co było najlepsza częścią tej wyprawy – tu wielkie podziękowania Patrykowi Oczko, autorowi książki o Marku Dziekońskim).

Chociaż każdy z autorów trudził się nad innym tematem i budynkiem, to struktura wszystkich książek jest podobna: na początku zestaw 10 współczesnych zdjęć autorstwa Mikołaja Grospierre’a, który zaczyna od szerokiego kadru żeby skończyć na wnętrznościach, ukrytych zazwyczaj przez oczami zwiedzających. Kolorystyka nieco jesienna, obrazy melancholijne, plany ogólne i detale.

rotunda_3

rotunda_6

Rotunda “Panoramy Racławickiej” na zdjęciach Mikołaja Grospierre’a (ilustracje z książki, Muzeum Narodowe we Wrocławiu)

Po fotograficznym wstępie zaczyna się opowieść o historii i architekturze, w przypadku rotundy podzielona na trzy części: “Panorama Racławicka” we Lwowie, “Panorama Racławicka” we Wrocławiu oraz Prefabrykat, kosynierzy i zieleń (plus wybrana literatura, biogramy i kalendarium). Na 100 stronach tekst zajmuje stosunkowo niewiele miejsca, przewagę mają fotografie i rysunki, w tym też takie, które nigdy wcześniej nie były publikowane (ze zbiorów Muzeum Narodowego, Muzeum Miejskiego, Muzeum Architektury, Ossolineum, Muzeum Miejskiego w Tychach i ze zbiorów prywatnych).

rotunda_1

rotunda_4

Obrazkowa opowieść o budynku i jego zawartości (zdjęcia ze zbiorów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich i Muzeum Miejskiego Wrocławia)

Niezależnie o tego, czy pisana, czy opowiadana ilustracjami, historia panoramicznego malowidła i budynku, który powstawał przez prawie 20 lat, jest jedną z ciekawszych architektonicznych (ale też politycznych i społecznych) narracji powojennego Wrocławia. Nie będę się tutaj rozpisywać jakoś szczegółowo (wiadomo, w książce jest więcej wszystkiego), ale nawet przypomnienie najważniejszych faktów wystarczy, żeby uważniej przyjrzeć się betonowej rotundzie. Wszystko zaczyna się we Lwowie, w 1894: jest patriotyczne uniesienie, komercyjny sukces i drewniany (przeciekający) pawilon dla malowidła Jana Styki i Wojciecha Kossaka (i do dziś nierozstrzygnięte pytanie: kto namalował Kościuszce konia?). Potem perturbacje z remontami i zagrożenie podczas II wojny światowej, wreszcie akcja demontażu i przewiezienie w 1946 do Wrocławia (a tymczasem dawna rotunda stoi w Parku Stryjskim do dziś, przebudowana na salę gimnastyczną).

rotunda_0

Wątek lwowski (Muzeum Narodowe we Wrocławiu)

Drugie życie malowidła to seria komplikacji, nacisków politycznych i społecznych inicjatyw, to też walka z czasem i problemami technicznymi. Od 1948 roku, kiedy ogłoszono pierwszy konkurs na budowę siedziby dla Panoramy Racławickiej, kontrowersyjny (bo antyrosyjski) temat wraca jak bumerang, wraz ze zmianami politycznej atmosfery: powstaje komitet budowy, w 1957 roku SARP ogłasza drugi konkurs, który wygrywa małżeństwo młodych, wrocławskich architektów, Ewa i Marek Dziekońscy. Sukces, wywiady, przygotowana rok później dokumentacja (w tym dwie wersje pawilonu wejściowego, reprodukowane w książce) i co? I nic, Dziekońscy jadą szukać szczęścia w Tychach. Mija kolejna dekada i konstruktor Jan Weryński może wejść na prefabrykowany szkielet rotundy, wzniesiony metodą eksperymentalną w 12 dni (to chyba moje ulubione zdjęcie w książce: konstruktor na dachu). W 1967 roku budynek osiąga stan surowy i bardzo zamknięty.

Lata 70. nie przynoszą większych zmian, stan jest nadal surowy, wrocławianie snują domysły, dlaczego nic się nie dzieje: może rotunda jest za mała i obraz się nie mieści? Prace konserwatorskie zostają wstrzymane, a autorzy projektu dostają zlecenie przeprojektowania budynku na Wrocławskie Centrum Kultury (te rysunki są nieco mroczne). Cała sprawa wygląda dość ponuro, pustostan chyba działa na wyobraźnię i okazuje się wizualnie bardzo efektowny, co widać w kilku ujęciach apokaliptycznego filmu “Na Srebrnym Globie” Andrzeja Żuławskiego. Wnętrze rotundy gra pogrążoną w chaosie bazę kosmonautów, bohaterowie przemieszczają się pod powierzchnią parasola i po pochylni, prowadzącej od pomieszczeń technicznych.

21061

Kadr z filmu “Na Srebrnym Globie” Andrzeja Żuławskiego (wnętrze rotundy jako baza kosmonautów)

[Na marginesie: skomplikowane losy filmu, kończonego dekadę po rozpoczęciu zdjęć, w zaskakujący sposób splatają się z historią opuszczonej rotundy. Film Żuławskiego miał szansę stać się światowym hitem science-fiction, ale przez polityczną decyzję o przerwaniu produkcji w 1977 roku i odłożeniu taśm na półkę popadł w zapomnienie. Uzupełniony autorskim komentarzem (zamiast brakujących scen), pokazany w Cannes w roku 1988 nie wybrzmiał pełnym głosem, jednak za sprawą swojej rwanej formy działa dziś dużo mocniej niż klasyczny film sci-fi. Uniwersalna przypowieść o poszukiwaniu wolności i doskonałości zyskała dodatkowy wymiar, bo opowiada także o wolności i jej braku w PRL, o twórczym procesie i uwikłaniu we współczesność. Pustka rotundy także niesie w sobie ciężar znaczeń,  podobnie jak wykorzystane w filmie wnętrza nieużytkowanej (i równie politycznie problematycznej) synagogi “Pod Białym Bocianem”. Mogłabym o tym filmie pisać i pisać, bo było to jedno z większych odkryć podczas szukania materiałów do książki – jeśli chcecie wiedzieć (i obejrzeć) więcej, zajrzyjcie do tekstu Kuby Mikurdy i na stronę Kadru]

Kiedy zmieniły się losy malowidła i budowy? Wraz z solidarnościowym zrywem, bo w 1980 roku powstał kolejny, ale tym razem w pełni społeczny, Komitet Odbudowy Panoramy Racławickiej. Dzięki zbiórkom środków (a także aluminiowych kapsli), zaangażowaniu mieszkańców i wojska (zdjęcie: “Ojczyźnie dziesięć żołnierskich przepustek”), prace znów ruszyły. Gdy malowidło poddawano wewnątrz konserwacji, trwała budowa małej rotundy, zagospodarowywanie terenu wokół, szklenie i porządkowanie. Wreszcie, po 39 latach, malowidło zostało udostępnione zwiedzającym 14 czerwca 1985 roku.

ewa_marek

Ewa i Marek Dziekońscy nad planami rotundy (zdjęcie ze zbiorów Ewy Dziekońskiej, reprodukowane w książce wydanej przez Muzeum Narodowe we Wrocławiu)

Historia pełna przestojów i zwrotów akcji, a co z architekturą? Wymyślony w 1957 roku budynek jest podporządkowany funkcji i otoczeniu, nie dominuje, a wchodzi w dialog z bliższym i dalszym gotyckim sąsiedztwem. Oddziałuje czytelną formą, uwidocznioną betonową konstrukcją, surowością materiału łagodzoną przez zieleń, daje również pole do interpretacji (korona? kosy? pinakle?). To unikatowa realizacja lat 60., rzadko jednak jest tak postrzegana: budowa trwała zbyt długo, w hallu kłaniają się lata 80., a całość to przede wszystkim oprawa dla legendarnego malowidła. Jedno bez drugiego nie mogłoby zresztą istnieć, dlatego warto oglądać je razem, zwracając przy tym uwagę na wzory szalunków odciśnięte w betonie, na obniżony dziedziniec, który wprowadza nas do pawilonu i  niemal sakralną przestrzeń ciemniej pochylni, którą przechodzimy do świetlistego wnętrza rotundy. To wszystko pomysły Dziekońskich, które wiele lat czekały na realizację, a dziś nadal działają bez zarzutu.

I już, może skończę po prostu tak, jak w książce. Budynek Panoramy Racławickiej sugestywnie opowiada o powojennym, wrocławskim półwieczu: w środku – mityczne Kresy, a na zewnątrz – nowoczesna konstrukcja.

rotunda_5

Książka o rotundzie poleca się (projekt graficzny: Marian Misiak, Olaf Schindler)

Po ubiegłorocznym nasyceniu mieszkania Pod Różowym Królikiem detalami, szkłem i kolorami na dłuższy czas przeszła mi ochota na dodawanie/zmienianie czegokolwiek. Tym bardziej, że w równoległej rzeczywistości toczyły się inne remonty, a żadna lampa/krzesło/wzór nie zafrapowały mnie na tyle, żeby się nimi na poważnie zająć i udomowić.

W styczniowych ciemnościach zaczęłam jednak, mimowolnie, tęsknić za tematyką oświetleniową – i z czeluści pamięci (i pinteresta) wróciła do mnie lampa, która ma wszystko. Wszystko, czyli jest mobilna i regulowana, pozwala na zmianę kąta padania światła i ma przestrzenny, metalowy klosz. No i jest z lat 70.

1476722569698

Multi-lite w kolorze

Zaprojektował ją w 1972 roku architekt Louis Weisdorf, a produkcja ruszyła dwa lata później (w duńskiej firmie Lyfa). Weisdorf to autor wielu lamp z tworzywa i metalu: składanych, ekonomicznych, pomysłowych i często zabawnych. Chyba najbardziej znane (i wciąż namiętnie podrabiane) są Facet i Turbo, natomiast ich starsza siostra, czyli Multi-lite od dwóch lat próbuje wrócić na lampowe salony po wielu latach nieobecności.

U_57_461669801119_pendantweisdorfmultitwowhite7_l

pendantweisdorfmultitwowhite2_l

Multi-lite: egzemplarz z lat 70.

Jak działa? To przecięta symetrycznie półkula, której obie części można ustawiać pod różnymi kątami, dzięki mocowaniu do metalowego okręgu-stelaża. Wewnątrz znajduje się tuba osłaniająca żarówkę, otoczona dodatkowym pierścieniem. Czyli w zależności od potrzeby i ochoty możemy ustawić kierunek światła: tylko w dół, tylko w górę, w górę i w dół, i trochę w górę, trochę w dół, na boki, i tak bez końca…

multi-lite-pendant-louis-weisdorf-for-lyfa_1

multi-lite-14

multi-lite-2-2

multi_lite_13_master

Wszystkie oblicza duńskiej lampy (egzemplarz kolekcjonerski do kupienia tu)

Lyfa produkowała Multi-lite w dwóch wersjach: z mosiądzu i z malowanego na biało metalu i takie okazy pojawiają się od czasu do czasu na aukcjach, często w świetnym stanie i w szalonych cenach. Z mody na duński dizajn i coraz popularniejszej strategii ponownego wprowadzania na rynek wzornictwa lat 60. i 70. postanowiła skorzystać duńska firma Gubi: w 2016 roku, w porozumieniu z Weisdorfem, wznowiono produkcję i znów wprowadzono do sprzedaży Multi-lite. Do dwóch klasycznych wersji dołączyły trzy nowe kolory – czerń, chrom i intensywny niebieski (prawie błękit pruski). Można teraz dowolnie zmieniać kombinacje, ale konstrukcja pozostała bez zmian.

gubi-suspension-multi-lite-1416-1Multi-lite AD 2016 (produkcja Gubi)

Firma poszła za ciosem i wypuściła Multi-lite również w formie lampy stołowej i podłogowej, ale ten pomysł średnio mnie przekonuje, bo konstrukcja, wymyślona specjalnie dla lampy wiszącej, w innej wersji trochę traci sens.

Chyba nieziszczalnym marzeniem jest posiadanie oryginału, ale przy dużej dozie samozaparcia i finansowej dyscypliny można nabyć wersję współczesną, która oczywiście nie ma tyle uroku, ale działa sprawnie, łączy łączy estetykę i funkcjonalność oraz odnajdzie się w każdym wnętrzu, począwszy od francuskich salonów, a skończywszy na kuchni w bloku z lat 50. Czyż nie?

Joseph-Dirand-bellechasse-8

Joseph-Dirand-bellechasse-5

Joseph-Dirand-bellechasse-6

Multi-lite w apartamencie zaprojektowanym przez Josepha Diranda, polecam zajrzeć tutaj

Więcej informacji o Louisie Weisdorfie i jego innych lampach znajdziecie tu, a być może za jakiś czas w lokalu Pod Różowym Królikiem pojawią się nowe artefakty – byle do wiosny!

 

Lato było i minęło, z wycieczkami bliższymi oraz dalszymi (czyli nad Bałtyk), a wśród nich była jedna, mająca charakter rozrywkowego awersu ekstremalnej wyprawy zimowej, o której pisałam tutaj. Tym razem Opole nurzało się w ciepłym świetle drugiej połowy sierpnia, co umożliwiało bezproblemową eksplorację zakątków już znanych oraz odkrywanie tych wcześniej niewidzianych (bo np. ukrytych pod śniegiem).

Zaraz obok placu dworcowego, przy ul. Krakowskiej wznosi się imponujący (jakże by inaczej) zespół budynków pocztowych – przeważa wiek XIX, ale mnie szczególnie zafrapowała nowsza część, którą zapowiada konny pomnik (dłuta Feliksa Kupscha) wystawiony ku czci bohaterskich pocztowców z I wojny światowej, zaś wejścia na teren placówki broni wysoki łuk kamiennej bramy. Surowa faktura piaskowcowych ciosów wchłania odgłosy ulicy, a komunikat z przeszłości (Erbaut) został z niej starty bardzo niedbale i powierzchownie.

DSCF7226

DSCF7224

DSCF7227

Detale Poczty Głównej

W samym centrum na szczęście nie zauważyłam większych zmian, ale pojawiło się kilka nowych detali, które ucieszyły mnie przede wszystkim swoją dyskretną formą oraz sensownością. Brawa dla opolskiego oddziału Stowarzyszenia Architektów Polskich za przypomnienie o tym, że betonowy, futurystyczny “grzybek” nie pojawił się znikąd, ale ma swojego (teraz upamiętnionego) autora.

DSCF7242

Florian Jesionowski w samym sercu Opola (oraz “grzybka”)

grzybek

Opole w latach 60. i działający przystanek [za: Fotopolska.eu]

Tuż obok znajduje się Miejska Biblioteka Publiczna, którą tym razem udało nam się nawiedzić – okazało się to łatwe i przyjemne, bo na parterze placówki znajduje się duża i ogólnodostępna kawiarnia, otwarta na sąsiednie tereny zielone, wyposażona nie tylko w klasyczne stoliki, ale również w leżaki i zestawy szachowe. Można poczytać, pograć, pogapić się na liście – dobrze zrobiła ta rozbudowa (w 2010 roku, pracownia Architop) staremu budynkowi, całość jest teraz bardziej zróżnicowana i zintegrowana z otoczeniem, neutralna, z dyskretnie wplecionymi wątkami literackimi (wiem, jestem nieobiektywna, można mnie kupić za “Opadły mgły” na fasadzie).

6Wj33g86qqBLkufAaKZBOriQytHaYsGYvoyqhmECsHL4ID2j0gU0wpU9bBc4_biblioteka-opole-3-image(660x_)

Opolska biblioteka, styk nowej i starej części oraz cytaty [za: sztuka-architektury.pl]

DSCF7253

Widok biblioteczno-kawiarniany na zieleń

W pełnym słońcu udało nam się również dotrzeć na Mały Rynek, który mogę z pełną odpowiedzialnością i przekonaniem nazwać jedną z najbardziej urokliwych i sensownych przestrzeni publicznych, w jakich miałam przyjemność (lub nie) przebywać w ciągu ostatniej dekady. Precyzując – przestrzeni zrewitalizowanych, wyremontowanych, zmienionych, jak zwał, tak zwał. Bo trójkątny Mały Rynek ma już swoje lata i ustaloną pozycję na Starym Mieście, w tym również sąsiedztwo malowniczego kościoła “Na Górce” (swoją drogą, wysokie schody i ekspozycja tej świątyni to jeden z moich ulubionych, opolskich widoków). Ale wymagał remontu, w 2009 ogłoszony został konkurs, a w 2015 roku całość została oddana do użytku. I jaki jest ten nowy, dwuletni Mały Rynek? Bezpretensjonalny. Proporcjonalny. Kameralny. Słoneczny i zacieniony. Autorzy (wrocławska pracownia Basis) nie popadli w megalomanię, w nadmiar gadżetów, w bezwzględną geometrię. I tak jak zapowiadali po wygranym konkursie – postawili na proste rozwiązania, bez fajerwerków [halo, Wrocław, słyszycie? Bez fajerwerków!].

DSCF7240

opole

Mały Rynek letnią (i wczesną) porą

Są betonowe płyty przetykane trochę niesubordynowaną trawą, jest część przeznaczona dla kawiarnianych ogródków i część dla relaksu na krzesełkach i ławkach (wzór znany z dworca PKP we Wrocławiu), w cieniu akacji i w szumie ich drobnych listków, wieczorem podświetlanych białymi kulami-lampami. Bardzo chciałam zobaczyć to miejsce w lecie – podczas ostatniego pobytu kule oświetlały tylko grubą warstwę śniegu i prawie przegapiliśmy Mały Rynek. Teraz mogłam sobie posiedzieć pod drzewem, odpocząć i przyjrzeć się okolicy. I okazało się, że ma ona w sobie cechę rzadko spotykaną w polskich miastach, odnawianych i upiększanych za grube miliony – ma w sobie skromność. I nie aspiruje. No, duża to jest rzecz, naprawdę.

Spacerowym krokiem zawędrowaliśmy również na drugą stronę rzeki, gdzie w popołudniowym słońcu grzał się imponujący gmach Urzędu Wojewódzkiego. Problematyczny to obiekt, zbudowany w 1936 na miejscu zrębów piastowskiego Opola, dominujący nad okolicą swoją horyzontalną narracją. I mimo tego, że czytam w tej architekturze trudną przeszłość oraz dużą dozę polityczności, to nie mogę się oprzeć finezji ceramicznych okładzin, urokowi kompozycji podpór i podcieni oraz oryginalnym, drewnianym żaluzjom (spieszcie się je oglądać, bo już zaczynają być wymieniane na plastik w kolorze bardzo średniobrązowym).

DSCF7256

DSCF7260

DSCF7265

Światła i cienie urzędu

I co jeszcze? Chociażby wczesnojesienna wersja placu Daszyńskiego (nazywanego wiadomo jak…), z rozwichrzonymi trawami i ziołami w tonacji już złotawo-rudej, z popołudniowymi spacerowiczami, którzy na dziś przestali się już spieszyć. Moje Opole jest w ogóle bardzo spacerowe, zielone, pełne skwerów, mostków i refleksów świetlnych. A przede wszystkim jest dosyć zadowolone z siebie, pozbawione kompleksów i tego rozdarcia między możliwościami a oczekiwaniami, które powoduje nerwowość oraz mnogość nietrafionych decyzji. I tak sobie myślę, że jeśli będę zmęczona życiem w moim mieście, które wciąż nie umie (i nie chce) żyć na swoją miarę i modłę, to po prostu znów wsiądę w pociąg i po godzinie – przywitam się z babą na byku.

DSCF7271

Letni wieczór baby na byku (czyli pomnik ku czci Bojownikom o Wolność i Polskość Śląska Opolskiego)

Zdarza się, że w ręce wpada mi czas. W okolicznościach niespodziewanych, z komunikatem z przeszłości – nadrukowanym na biało-zielony papier pakowy, z księgarni na Ostrowie Tumskim. W maju 2017 roku kupiłam chrześniakowi Biblię, którą starannie zapakowano w ten właśnie papier. A Katedra ma hełmy od 1991.

IMG_0001

Papier pakowy, tak bardzo wrocławski

[I jako że wiosna upłynęła na dyskusjach o rekonstrukcjach i odbudowach, to wcale mnie nie zdziwiła nie-obecność Edmunda Małachowicza, którą ten papier od razu uruchomił. Tak, tak, we Wrocławiu ciągle dywagujemy o przeszłości]